Na wyjazd do MRU zapisałam się chwilę po tym, jak wróciłam z innego weekendu, Złotego Weekendu w Pieninach. Zachwycona nie tylko pięknem polskich gór, ale również zacnym towarzystwem postanowiłam, że następnym razem z ekipą gdzienaweekend.pl pojadę w każde miejsce, gdziekolwiek by to nie było. No i padło na Międzyrzecki Rejon Umocniony. Nigdy nie interesowałam się militariami, podziemiami, bunkrami czy nietoperzami. Wręcz przeciwnie – nietoperze kojarzyły mi się z Batmanem albo krwiożerczymi wampirami, z wojskiem miałam wspólnego tyle, że swego czasu spotykałam się z żołnierzem, zaś ciemne i wilgotne strefy umiejscowione głęboko pod ziemią przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Zapewne teraz pada pytanie: to po co się tam wybrałaś? A no po to, żeby odkryć nowe tereny, o których istnieniu nie miałam bladego pojęcia, przeżyć niezapomnianą przygodę oraz… odnaleźć złoty skarb!
Na poszukiwanie przygód wyruszyliśmy w piątek późnym popołudniem. Oczywiście w busie nie zabrakło atrakcji w postaci gier integracyjnych, z których słyną wyjazdy organizowane przez ekipę gdzienaweekend.pl. W międzyczasie, dzięki uprzejmości naszego przewodnika Zbyszka, mogliśmy zapoznać się z Gackiem, Mroczkiem, Mopkiem i Nockiem – niektórymi gatunkami nietoperzy oraz wchłonąć trochę wiedzy na temat MRU. Po kilku godzinach drogi, w pełni zintegrowani i odrobinę zmęczeni, szczęśliwie dotarliśmy do ośrodka na kilkugodzinną drzemkę.
Dzień 1 – W poszukiwaniu przygód (i skarbu)
W słoneczny sobotni poranek, tuż po śniadaniu, udaliśmy się do Międzyrzecza. Pierwszym punktem naszego programu było Muzeum Ziemi Międzyrzeckiej im. Adolfa Kowalskiego. Na terenie parku, który umiejscowiony jest na obszarze dwóch rzek Obry i Paklicy mogliśmy podziwiać ruiny zamku królewskiego z czasów Kazimierza Wielkiego. Zamek nie zapadł mi szczególnie w pamięci; jedynie co pamiętam to komnatę tortur, w której znajdowały się różne urządzenia do zadawania bólu. Następnie udaliśmy się do wnętrza Muzeum, by podziwiać największą w Polsce kolekcję portretów trumiennych z XVII i XVIII wieku. Była to sztuka, która cieszyła się ogromną popularnością wśród polskiej szlachty. Portrety mocowano do trumny od strony głowy zmarłego podczas uroczystości pogrzebowych (tak, by on sam mógł „brać” udział w uroczystości). Po zakończeniu uroczystości portret często wieszano na ścianie kościoła, którego zmarły był dobrodziejem. Wiszące na ścianach twarze zmarłych osób sprzed kilkuset lat spoglądały na nas z każdej strony. Dziwnie się czułam w tym miejscu. Muszę przyznać, że nie jestem fanką tego typu „sztuki”. Po zaczerpnięciu kulturowych i artystycznych wrażeń, udaliśmy się do Kęszycy Leśnej. Na miejscu rozpoczęliśmy przygotowania do naszej misji: zmieniliśmy obuwie na kalosze (wreszcie miałam okazję założyć moje piękne kalosze, które na marginesie zrobiły ogromną furorę 🙂 ), przygotowaliśmy latarki i ruszyliśmy przed siebie. Hej, przygodo!
Punktualnie w południe wyruszyliśmy w poszukiwania ukrytego skarbu. Podzieleni na dwie drużyny, nie tracąc czasu, rozpoczęliśmy od poszukiwania wskazówek. Nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie to, że musieliśmy to robić dyskretnie, gdyż drużyna przeciwna deptała nam po piętach! Po odnalezieniu pierwszej instrukcji, ruszyliśmy w głąb lasu w poszukiwaniu kolejnych, które miały zaprowadzić nas prosto do Podziemnego Miasta.
Po wielu trudach i poszukiwaniach, znaleźliśmy tajemnicze wrota. Wyglądały niepozornie, kawałek zamurowanego bunkru, do którego faktycznie wpływało jakieś źródełko. Dlatego, gdy podeszłam bliżej i się przyjrzałam, serce na moment mi zamarło. Widząc jak kompani z drużyny wciskają się do tej dziury, pierwsze co pomyślałam: „W życiu tam nie wejdę!”. Po chwili zastanowienia i kilku głębszych oddechach, do mojej świadomości dotarło, że nie mam większego wyboru. „No dobra, dasz radę” – pomyślałam i zanurzyłam się w czarnej otchłani. Jednak samo wejście okazało się drobnostką. Woda sięgająca kostek, ciasne pomieszczenie, które zdawało się nie mieć końca, niski sufit, przez który trzeba było się schylać, a na dodatek nad głową całe gromady dyndających nietoperzy… Z moimi lekkimi skłonnościami do klaustrofobii, prawie wpadłam w panikę, ale zacisnęłam zęby, skuliłam się na tyle ile mogłam i z zamkniętymi oczami ruszyłam naprzód. W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym mogliśmy chodzić wyprostowani, bez obaw, że nietoperz zrobi sobie gniazdo na naszej głowie. To co tam zobaczyłam, przeszło moje wszelkie oczekiwania. Na ścianach i suficie znajdowały się całe stada różnych gatunków nietoperzy. Musze przyznać, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie i chociaż uważam te stworzonka za odrażające, to mimo wszystko skradły moje serce. Oczywiście do czasu, kiedy nie zachciało im się krążyć jak szalone tuż nad głowami, czy wydawać nieprzyjemne dźwięki na nasz widok.
Ciemność ogarniała każdy zakamarek bunkru. Bez latarki nie dałoby rady gdziekolwiek się ruszyć. Cały czas trzeba było patrzeć pod nogi i uważać, żeby nie zatopić się w studzience wypełnionej wodą. Na dodatek musieliśmy mieć na uwadze mieszkańców podziemi, żeby ich nie obudzić, a nie daj Boże rozzłościć. W obecnej ciemnicy spędziliśmy ponad godzinę w poszukiwaniu kolejnych ukrytych wskazówek. Z każdymi kolejnymi odnalezionymi instrukcjami zbliżaliśmy się do zdobycia upragnionego skarbu. Byliśmy przekonani, że nasz przewodnik wyprowadzi nas spokojnym i jasnym pomieszczeniem, jednak nasza nadzieja legła w gruzach. Okazało się, że nie ma innego wyjścia i musimy wrócić tym, którym przyszliśmy. Nie byliśmy zadowoleni z tego powodu, ale nikt nie chciał tam zostać. No cóż, jak mus to mus. Przynajmniej wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać. Po wydobyciu się na powierzchnię, zgodnie z dalszymi wskazówkami powędrowaliśmy do lasu, szukając następnego tropu. Niestety przeciwna drużyna jako pierwsza je odnalazła, dlatego też bez większego ciśnienia ruszyliśmy w obranym kierunku (dzięki uprzejmości Zbyszka, który nas pokierował). W międzyczasie Zbyszek oprowadził nas po pobliskich bunkrach i opowiedział nieco historii na ich temat. Odrobinę zmęczeni, ale podekscytowani ruszyliśmy w kierunku busa, by udać się na chwilowy odpoczynek i skonsumowanie obiadu. To, co czekało na nas później było zapowiedzią przygody, której nie powstydziłby się sam Indiana Jones.
Po zregenerowaniu sił, kontynuowaliśmy poszukiwanie skarbu. Środek lasu, ciemność, dwadzieścia zdezorientowanych osób, co tu robić dalej? Przecież skarb sam się nie odnajdzie. Obie drużyny rozproszyły się po okolicy szukając dalszych instrukcji. Ja akurat pobiegłam w przeciwną stronę niż wszyscy. Znajdując się w środku lasu, oddalona o kilkaset metrów od głównej dróżki i reszty kompanów, osaczona ciemnością i samotnością, po chwili stwierdziłam, że nie jest to dobry pomysł żebym tam dalej przebywała. Na dodatek odgłos zbliżających się kroków sprawił, że w mgnieniu oka znalazłam się przy swojej drużynie. No i tyle było z mojej odwagi. Ostatnim punktem na naszej mapie było odnalezienie bunkru, w którym ostatecznie był skarb. Nie było to proste zadanie, gdyż wejście do tych lochów było ukryte w ziemi (jak się okazało, krasnoludki pozostawiły nam wskazówki, które cały czas ignorowaliśmy). Po raz kolejny po zobaczeniu „wejścia” (a właściwe dziury wydrążonej w ziemi) otarłam się o panikę. Mało zachęcające były również słowa Zbyszka, który wszedł pierwszy, by pokazać nam sposób, żeby nie spaść i się nie zabić. „Tym razem nic i nikt nie zmusi mnie, żebym się tam wcisnęła!” – pierwsza myśl, która mi towarzyszyła po zobaczeniu owej dziury. Kolejna była taka, że przecież nie zostanę tutaj sama, a tym bardziej nie wrócę leśna drogą z każdej strony otoczona ciemnością. Jak się okazuje moja silna wola i zdecydowanie również nie ma się najlepiej. „Co ma być to będzie” – pomyślałam i wcisnęłam się do dziury. W środku było mniej przyjemnie niż w poprzednich podziemiach. Przede wszystkim były bardzo ciasne i bardzo zniszczone. Mało tego, wszędzie unosiły się pyły kurzu, którymi można było się zakrztusić. Chwilę nam się zeszło, zanim dotarliśmy do ostatniego punktu – odnalezienie klucza. Najważniejsze, że cel został osiągnięty – po wielu trudach odnaleźliśmy upragniony skarb! Przy wyjściu, ku zaskoczeniu wszystkich, spotkaliśmy innych poszukiwaczy przygód, którzy jak się okazało, przybyli do bunkrów na biwak – spali w środku, na zewnątrz zaś przyrządzali kolację w postaci kiełbasek z ogniska, popijając piwo. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi i dumni wróciliśmy do ośrodka na dalszą integrację oraz konsumowanie odnalezionego skarbu w postaci płynnego złota z elementami ciemnej czekolady.
Dzień 2 – Na tropie Białej Damy
Kolejny dzień był spokojniejszy, ale był równie ekscytujący co poprzedni. Po śniadaniu i wymeldowaniu z hotelu wyruszyliśmy do Pniewa, a konkretniej do Muzeum Fortyfikacji i Nietoperzy. Tam czekał na nas przewodnik Kamil, który oprowadził nas po zakamarkach tamtejszych podziemi, opowiadając przy tym ciekawe historie na ich temat.
Już wszystko to, co znajdowało się na powierzchni było bardzo interesujące. Najciekawszym elementem z nich były kopuły pancerne oraz system zapór przeciwpancernych tzw. „zęby smoka”. To, co najbardziej zapadło mi w pamięć było samo wejście do bunkru, a właściwie szereg pancerzy wokół niego. Na sam jego widok miało się wrażenie, że jest to twierdza nie do zdobycia, a kolejne etapy zabezpieczeń tylko potwierdzały tę tezę. Rzędy podziemnych korytarzy bardzo różniły się od tych z dnia poprzedniego – sucho, przestronnie, z pełnym oświetleniem i małą ilością miniaturowych Batmanów – istny luksus, można rzec. Lochy podzielone były na izby, w których dawniej znajdowały się między innymi: kabina kapitana, kajuty szeregowych, maszynownia czy… pomieszczenie sanitarne. Dalej udaliśmy się na zwiedzanie sytemu podziemnych tuneli. Nie były tak straszne jak te, które mieliśmy okazję poznać wcześniej, więc tym razem nie dostałam ataku paniki na ich widok. Jak się okazało, Pan Kamil maczał palce w naszym wczorajszym poszukiwaniu skarbu, bowiem odpowiedzialny był za umieszczenie kilku wskazówek.
Po ciekawym wykładzie i podziemnym spacerze zaserwowanym przez przewodnika Kamila, pojechaliśmy do Kórnika, by odgadnąć zagadkę tajemniczej Białej Damy. Zamek wyglądał równie pięknie jak na zdjęciach. Architektura łączy ze sobą odrębne style, przez co wzbudza ogromny zachwyt. Początki pałacu sięgają czasów średniowiecza, jednak jego obecny kształt i wygląd pochodzi z pierwszej połowy XIX wieku. Charakterystyczną cechą wejścia głównego jest zwieńczenie głównego okna nad wejściem łukiem Tudora. Stronę południową zdominował łuk indyjski, prawdopodobnie wzorowany na Pawilonie Królewskim w Brighton, a pośrednio na muzułmańskiej architekturze Indii (widać odniesienia do łuków Taj Mahal). Od strony wschodniej wznosi się neogotycka wieża wybudowana dopiero podczas przebudowy zamku przez Tytusa Działyńskiego. Swoją elewacją z czerwonej cegły kontrastuje z resztą zamku. Wokół pałacu rozciągają się liczne ogrody , fontanny oraz pomosty. W 2011 roku Kórnik został uznany za Pomnik Historii Polski.
Z tym obiektem związana jest legenda o Białej Damie – najsłynniejszym polskim duchu, który podobno na stale mieszka w pałacu. Niejaka Teofila z Działyńskich, była właścicielka zamku, która według legendy co noc schodzi z obrazu i przechadza się po ogrodach zamkowych. Obraz jest imponujący i zapada w pamięć, znajduje się w sali jadalnej pałacu. Legenda głosi, że mimo zasług względem Kórnika, jeszcze za życia Teofilię zaczęły otaczać niepokojące plotki. Wieści głosiły, że wdowa utrzymuje niemoralne stosunki z mężczyznami, w tym proboszczem katolickim z Kórnika i pastorem luterańskim z Bnina. W XIX wieku wśród okolicznej ludności zaczęto opowiadać, że krótko przed północą Teofila schodzi z portretu i przechodzi na taras zamkowy. Następnie o północy do zamku przyjeżdża rycerz na czarnym koniu, który zabiera ją na przejażdżkę po parku. Nasza pani przewodnik powiedziała, że objawia się tylko wybranych młodzieńcom, co wzbudziło spore rozczarowanie.
W wnętrzach znajduje się muzeum z wieloma cennymi zabytkami, między innymi meblami pochodzącymi z różnych epok, przedstawiające odmienne style; obrazy mistrzów polskich i europejskich; rzeźby; kolekcje numizmatyczne; militaria polskie i wschodnie; wyroby rzemiosła artystycznego z porcelany i srebra. Największe wrażenie robi Sala Mauretańska, która nawiązuje do Dziedzińca Lwów w Alhambrze. Pierwotnie miała znajdować się tam biblioteka, później sala muzealna, która do dnia dzisiejszego eksponuje pamiątki narodowe, m. in. zbroje husarskie. Niestety nie dane nam było wnikliwe zwiedzanie, gdyż pani przewodnik cały czas nas spoganiała twierdząc, ze za chwilę muzeum zostanie zamknięte i mamy mało czasu. Nie za bardzo chciała również odpowiadać na nasze pytania, jedynie zbywając nas jakimiś krótkimi odpowiedziami, otwarcie uznając nas za zbyt ciekawską grupę ze Stolicy. Tym (mało) optymistycznym akcentem zakończył się nasz drugi (a zarazem ostatni) dzień weekendu pełnego wrażeń. Po obejrzeniu wnętrz pałacu, zdecydowaliśmy się na ekspresowe obejrzenie bajecznych ogrodów. Następnie powędrowaliśmy do busa i ruszyliśmy w kierunku Warszawy.
Wrażenia, wnioski, przemyślenia
Na kilka dni przed wyjazdem, mocno zastanawiałam się czy z niego nie zrezygnować. Jak wspomniałam wcześniej, na wycieczkę do MRU zapisałam się pod wpływem impulsu i emocji związanymi jeszcze z poprzednim wyjazdem. Wydawało mi się, że takie wyprawy „nie są w moim stylu”, bo ze mnie notoryczna panikara, bo tam będzie mokro i brudno, no i pewnie wynudzę się jak mops. Po co ja tam mam się pchać, skoro ani militaria, ani nietoperze, ani bunkry mnie nie interesują? A na dodatek jakaś dziwna gra miejska – bieganie po lesie i włażenie do bunkrów w chłodzie i wilgoci – na pewno zdrowa nie wrócę, a może nawet jakiś nietoperek skosztuje mojej krwi. Jedyne, co mnie trzymało przy tej decyzji to odwiedziny zamku w Kórniku, no ale to za mało, żeby zrekompensować resztę atrakcji. Jakże się cieszę, że pojechałam! Jestem z siebie dumna, że zdecydowałam się na wycieczkę, która „nie była w moim stylu”. Dzięki temu poszerzyłam nie tylko swoje horyzonty, ale również wiedzę na temat miejsc, o istnieniu których nie miałam zielonego pojęcia. Wniosek jest taki: nie bójmy się próbować nowych rzeczy i bądźmy otwarci, bo jak się okazuje możemy bardzo pozytywnie się zaskoczyć. A tak właśnie było w moim przypadku.
Kilka słów o samym MRU
Mówi się, że Międzyrzecki Rejon Umocniony są największymi pomilitarnymi podziemiami w Europie. Fortyfikacje MRU, stanowiące największą atrakcję województwa lubuskiego, wzniesiono w latach 30- tych ubiegłego wieku. Wybudowane w celu odparcia niespodziewanego ataku wojska polskiego. Rozpostarte są na przestrzeni ok. 100 km pomiędzy Wartą o Odrą pośród malowniczych ciągów jezior i licznych kompleksów leśnych. W 1945 roku umocnienia zostały zdobyte przez jednostki radzieckie i następnie wysadzone w powietrze. Zniszczono wiele, ale nie wszystko.
W centralnej części fortyfikacji ocalał bezcenny system podziemnych tuneli o łącznej długości 32 km, sieć magazynów amunicyjnych oraz dworce kolejki wąskotorowej (głębokość sięga do 52 m). Całe założenie drążone było metodą górniczą w latach 1936-1939 i stanowiło zaplecze dla potężnych obiektów wyposażonych w półautomatyczne moździerze, stacjonarne miotacze ognia oraz sieć karabinów maszynowych. Wszystko to ukryte było pod pancernymi osłonami o wadze sięgającej 64 ton, których w Polsce nie zobaczy się praktycznie nigdzie.
Od 2011 roku, obiekty MRU znajdują się w rejestrze zabytków i są częścią całorocznych podziemnych tras turystycznych w ramach Muzeum Fortyfikacji i Nietoperzy w Pniewie. W ich obrębie utworzono w 1980 r. największy rezerwat nietoperzy w Europie. Jest to zimowa kryjówka dla ponad 35 tys. skrzydlatych ssaków.
Byłam w MRU rok temu – zabrali mnie tam teściowie, gdy byliśmy na wakacjach w Polsce. Miejce naprawdę warte odwiedzenia!
Dokładnie! MRU robi wrażenie, nawet na takich laikach jak ja 🙂 Pozdrawiam
Ah! Moje rejony! Co prawda byłam tam już z 15 lat temu, ale za to z wycieczką szkolną. A te jak wiadomo mocno zapadają w pamięć. I te nietoperze przelatujące nad głowami! 🙂
Nietoperze są urocze 🙂 Pozdrawiam
Wizytę na MRU planuję już od dwóch lat i jak na złość, nigdy nie może dojść do skutku. Kompleks jest niesamowity!
Nietoperze to ciekawa dodatkowa atrakcja 😉
Świetna wycieczka, muszę ją sobie zapamiętać. A co do nietoperzy, to też się zawsze zastanawiałam, po co one miałyby mi się wkręcać we włosy…
Bywałem w MRU w latach 80- tych XX wieku, Muzeum nie istniało, wchodziło się na dziko i na własną odpowiedzialność. Była tajemnica i dreszczyk emocji.
Hehe, potrafię sobie wyobrazić, bo nawet teraz czuje się ciarki wchodząc tam 🙂 Pozdrawiam