Żyjemy w dziwnych czasach. Wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, podane na tacy i możemy to z łatwością kupić. Łatwo przychodzi i łatwo również odchodzi. Podwójne standardy. Znieczulica społeczna sięgnęła zenitu. Gdy coś się psuje to wyrzucamy to, a nie próbujemy naprawiać. Tyczy się to również związków i relacji międzyludzkich. Trudno jest dzisiaj zbudować trwałą i szczerą więź z drugim człowiekiem, skoro wokół nas tyle czyha pokus. Zwłaszcza w erze Tindera.
Wspomniany Tinder to popularna aplikacja randkowa, w której – jak w katalogu – wybieramy sobie potencjalnego kandydata (lub kandydatkę) na randkę przesuwają w prawo, albo odrzucając delikwenta przesuwając w lewo. Jednak możemy zacząć ze sobą kontaktować się tylko wtedy, gdy i druga strona poczuje do nas miętę i kliknie w prawo, a wtedy będzie z tego match, czyli dopasowanie. To tak tytułem wstępu dla wszystkich niewtajemniczonych. Może na początku działalności tej apki ktoś tam znalazł swoją druga połówkę, dzisiaj raczej to jest niemożliwe. Aktualnie jest to miejsce, w którym znajdziemy kogoś do łózka, na szybki seks bez zobowiązań i większych emocji. Nawet jeśli komuś uda się wstępnie z kimś kilkukrotnie spotkać wmawiając sobie, że to związek, to pokusa sprawdzenia innych opcji jest bardziej kusząca. Zawsze można znaleźć kogoś lepszego od tego aktualnego, bo przecież stać nas na dużo więcej. Tinder oferuje całą gamę atrakcji: seks na jedną noc; polizwiązek z kilkoma fajnymi osobami; stała i monogamiczna relacja seksualna od czasu do czasu. Na Tinderze możesz znaleźć to wszystko, a nawet więcej. Do wyboru, do koloru.
Doskonale wie o tym Joanna Jędrusik, która w książce „50 twarzy Tindera” opisuje swoje doświadczenia związane z tą apką. Po zdradzie swojego męża i bolesnym rozwodzie, Joanna próbuje poskładać swoje życie na nowo. Jako singielka powracająca na rynek „do wzięcia” zdaje sobie sprawę, że teraz jest trochę inaczej, niż przed laty. Jakoś bardziej dziwnie. Dowiaduje się o istnieniu aplikacji o nazwie Tinder i zaczyna być od niej uzależniona. Korzystała z tej apki tak intensywnie, że momentami aż bolał ją kciuk od przewijania potencjalnych partnerów. Spotykała się z wieloma facetami, z różnych grup społecznych i o różnych poglądach politycznych. Z jednej strony poznała wielu ciekawych facetów nie ze swojej sfery zawodowej, znalazła też paru przyjaciół. Z drugiej strony przeżyła kilka ciężkich zawodów miłosnych: mężczyźni, z którymi było idealnie porzucali ją bez słowa po osiemdziesięciu kilku dniach, jakby była materacem z Ikei, który można zwrócić do 90 dni. Joanna Jędrusik nie przebiera w słowach i wprost pisze o swoich przygodach przeżytych dzięki (albo przez) Tinderowi.
Na jednym z portali, gdzie można zostawiać recenzje i oceniać książki widziałam, że suma wszystkich ocen „50 twarzy Tindera” jest bardzo niski. Zaczęłam czytać komentarze i zamarłam. Żółć internautów aż się wylewa: książka to harlekin, autorka wylewa swoją frustrację seksualną, jest niezaspokojoną fetyszystką, kobietą z problemami, latawicą, niedostukaną Bridget Jones… Tego niestety jest znacznie więcej. Problemem nie jest to, co opisała w książce, ale to, że napisała ją kobieta. Bo przecież kobieta nie ma prawa korzystać z życia, poznawać facetów i dobrze się z nimi bawić. Nasze społeczeństwo niestety nadal uważa, że kobieta ma być męczennicą i cierpiętnicą, całe życie. Gdyby to opisał mężczyzna wszyscy zachwycaliby się i poklepywali po ramieniu mówiąc: ale z ciebie ogier. Zaś jego książka byłaby bestsellerem wszech czasów. Wkurza mnie to, że podwójne standardy tak dobrze się mają. Kilka lat temu również ja korzystałam z Tindera i mogę powiedzieć, że wszystko to, co opisała autorka jest prawdą. Może nie mam takiego doświadczenia jak Joanna Jędrusik, ale popaprańców na tym świecie jest całe mnóstwo. Wiadomości typu „Widzimy się u mnie czy u ciebie” zniechęciły mnie tak mocno, że postanowiłam więcej nie używać Tindera. Oczywiście jeśli komuś pasują spotkania na jednorazowy seks, proszę bardzo – niech się bawi i korzysta na maksa. Mnie to nie odpowiada, a więc zniknęłam z przestrzeni tej apki.
„50 twarzy Tidera” to tragikomedia. Zdradzona kobieta próbuje się podnieść i poukładać swoje życie na nowo. Doskonale tu widać jaka jest różnica między tym, jak kiedyś ludzie dobierali się w pary, a to jak trudno w obecnych czasach znaleźć przyzwoitą osobę, z którą można zbudować trwałą relację. Książa napisana w lekki i humorystyczny sposób; można się pośmiać, ale też zasmucić. To fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości, seksu i sensu, a także obsługi relacji damsko-męskich. To również bardzo smutna prawda o współczesnym randkowaniu.

