To 20 lipca 2017 roku. Było po godzinie 22-iej, byłam wtedy ze znajomymi w barze, piłam piwo, rozmawiałam, śmiałam się, po prostu cieszyłam chwilą. Do momentu, w którym włączyłam Facebooka. Dostałam informację od koleżanki o tym, że lider zespołu Linkin Park, Chester Benninghton, nie żyje. Pomyślałam, że to jakiś głupi żart, bo media bardzo często niesłusznie uśmiercają artystów. Potem zobaczyłam komentarz Mike’a Shinody na jego oficjalnym profilu – niestety tym razem była to prawda.
Miałam jakieś 12, może 13 lat (byłam wtedy w gimnazjum) kiedy pierwszy raz usłyszałam piosenkę Linkin Park, była to „In the end”. Od tamtego momentu, zespół stał się moim ulubionym. Znałam na pamięć teksty wszystkich piosenek z krążków „Hybrid Theory” i „Meteora”, a w weekendy spotykałyśmy się z moją ówczesna przyjaciółką i urządzałyśmy sobie karaoke z piosenkami Linkin Park w roli głównej. Jako trudna, zbuntowana i wiecznie zła nastolatka, miałam dziwne głupie myśli i pomysły. To właśnie piosenki Linkin Park i głos Chestera pozwolił mi przetrwać ten trudny i mroczny okres w moim życiu. Między innymi właśnie śpiewanie(a właściwie wykrzykiwanie) ich piosenek pozwoliło mi na upust nagromadzonych emocji i opanowania gniewu. Jego teksty, które co prawda nie zawsze wtedy były dla mnie zrozumiałe, pomagały mi dojść do siebie. Dopiero po pewnym czasie, wraz z wiekiem dojrzewania pojęłam, o czym oni tak naprawdę śpiewają.
Pierwszy koncert Linkin Park w Polsce odbył się w Katowicach w roku 2007. Wtedy jeszcze byłam gówniarą, która średnio interesowała się takimi rzeczami, jak koncert ukochanego zespołu. W ogóle nie myślałam, żeby tam pojechać. 5 lat później, 9 czerwca 2012 roku, gdy mieszkałam już w Warszawie, po raz kolejny do Polski miał przyjechać Linkin Park, do Stolicy. Tym razem powiedziałam, że nie przegapię tego wydarzenia. Ja i mój braciszek oszaleliśmy ze szczęścia, kiedy w rękach trzymaliśmy bilety. Nigdy nie zapomnę, jak przy dźwiękach „A place of my head” zespół wkroczył na scenę. Z wrażenia aż się popłakałam. Chociaż miałam miejsca na trybunie, przez cały koncert nie usiadłam ani razu, tylko skakałam w rytm kolejnych piosenek. Nie dało się siedzieć, bo emocje sięgały zenitu. Po prostu cały świat przestał wtedy dla mnie istnieć. To był jeden z najlepszych koncertów w moim życiu, którego nigdy nie zapomnę.
Dwa lata później, pojechałam do Wrocławia. Kolejne dwa lata później przybyłam do Rybnika. Tam również Panowie zrobili fantastyczne show, o którym nie da się zapomnieć. Ponad miesiąc temu, Panowie wystąpili kolejny raz w naszym kraju, tym razem w Krakowie. Miałam jechać, ale pomyślałam, że pojadę na następny ich koncert, pewnie za rok, albo dwa. Jak się okazało, nie będzie już następnego… Nigdy. I nigdy nie daruję sobie, że wtedy mnie tam nie było.
Szok, niedowierzanie, zaprzeczanie, ogromny ból i smutek. Nie potrafię tego zrozumieć. Od lat Chester zmagał się z depresją; w przeszłości uzależniony był od alkoholu i narkotyków, a w dzieciństwie padł ofiarą molestowania. To musiało odbić się na jego psychice. Wszystko to spotęgowała niespodziewana śmierć bliskiego przyjaciela Chestera – Chrisa Cornella, który w maju tego roku również popełnił samobójstwo. Data śmierci Chestera (20 lipca) nie była przypadkowa – wtedy właśnie przypadał dzień urodzin Cornella. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co teraz czuje jego rodzina, przyjaciele, współpracownicy. Ja nadal jestem zdruzgotana i nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się stało. Cały świat z niedowierzaniem i bólem śle kondolencje i wyrazy współczucia.
Złamane serce miałam kilkukrotnie, ale nigdy w taki sposób. W raz ze śmiercią Chestera skończyła się pewna epoka. Moje pokolenie na zawsze straciło głos, który nie tylko inspirował, śpiewał o ważnych sprawach, manifestował i buntował się przeciwko niesprawiedliwości. Niestety nie znałam jego osobiście, ale z racji tego, że trzy razy byłam na koncertach zespołu wiem, że Chester był niezwykłym człowiekiem z ogromną charyzmą, który zawsze dawał czadu, skakał po scenie, przekazywał pozytywną energię i wchodził w interakcję z publiką. Świat stracił wspaniałego artystę, który śpiewał jak anioł, a krzyczał jak demon. Niestety Chester przegrał walkę ze swoimi osobistymi demonami. Miał 41 lat, opuścił żonę i osierocił szóstkę dzieci. Dołączył do grona wybitnych artystów, których nie ma już nami.
Widziałam dzisiaj pięknie napisane pożegnanie. Pozwolę je sobie zacytować: Now “In the end” your body is “Numb” but you have” No more sorrow”. “Breaking the Habit” was difficult for you but you were always “One step closer”. Your voice will be always “Crawling” on me “From the Inside” till the day I “Bleed it out” and “Faint”.
What you’ve done, Chester…?

Też uwielbiam piosenki tego zespołu, szczególnie krótkie „Cure for the itch”
Ja jakoś tego kawałaka akurat nie lubię… Ale za to ubóstwiam wiele innych 🙂 Pozdrawiam