Nikomu nie trzeba przedstawiać Beaty Pawlikowskiej. Podróżniczka, dziennikarka, pisarka w jednej osobie. Niejednokrotnie wspominałam, że Pani Beata jest dla mnie autorytetem w wielu dziedzinach, zaś jej książki zawsze czytam z wypiekami na twarzy. Nie inaczej było w przypadku najnowszej relacji z podróży po Japonii.
Tym razem Beata Pawlikowska wybrała się w podróż do odległej Japonii, do kraju o dziwacznych (dla nas Europejczyków) zwyczajach i kulturze. Co o nim wiemy? Na pewno to, że nazywany jest krajem kwitnącej wiśni, gejsz, szogunów, szybkich pociągów, orientalnych tradycji i zdrowego jedzenia. Jak się okazuje, większość tego to mity, które obala podróżniczka.
Japonia w oczach autorki jest się krajem niezwykle smutnym, a każdy mieszkaniec jest jedynie nieistotnym pionkiem do gry. Życie typowego mieszkańca Japonii sprowadza się tylko do pracy i zarabianiu pieniędzy. Zwykły pracownik nie ma prawa wyjść wcześniej niż własny szef, co w tamtejszej kulturze traktowane jest to jako zniewaga. W konsekwencji taki człowiek potrafi nieustannie pracować po 12-14 godzin dziennie, przez co w ogóle nie widuje się ze swoją rodziną. A nie daj boże, jeśli taki pracownik popełni jakiś błąd, nawet najdrobniejszy, który nie ma żadnego znaczenia! Wtedy kierownik z całą pewnością wypomni ten błąd, chociaż zapewni, iż nic nie znaczy. Jednak taki pracownik weźmie sobie tę zniewagę do serca i potraktuje bardzo poważnie. W konsekwencji tego popadnie w depresję. Pawlikowska pisze, że w Japonii nie ma psychiatrów i psychologów, bo tam nikt teoretycznie nie choruje na depresję. Wszelkie dolegliwości psychiczne rozwiązuje się poprzez… popełnienie samobójstw. Niestety każdego roku Japonia odnotowuje wysoki odsetek ludzi popełniających samobójstwo…
Turyści nie mają łatwo w Japonii. Nikt nie mówi po angielsku, a nawet jeśli ktoś coś rozumie, to potrafi porozumieć się na bardzo niskim poziomie. Już sam widok gajdzina, czyli białoskórego turysty, sprawia, że Japończycy stają się nerwowi i udają, że zaczepiający ich obcokrajowiec nie istnieje. Tak po prostu. Wszystkie nazwy i napisy widnieją w tamtejszym języku. Z kolei znalezienie wolnego pokoju w jakimkolwiek hotelu, a zwłaszcza w szczycie sezonu graniczy z cudem. Poza tym Japonia to niezwykle drogi kraj, w którym jedno jabłko kosztuje… 15 zł! Za to wszelka komunikacja miejska i międzymiastowa działa jak w szwajcarskim zegarku – wszystkie pociągi i autobusy pojawiają się i odjeżdżają zgodnie z rozkładem jazdy, co do sekundy. No i oczywiście najbardziej fascynujące są tamtejsze… toalety! Tamtejsze pisuary posiadają całą masę „bajerów”, o których tylko my – Europejczycy – możemy tylko szeroko otwierać oczy ze zdumienia.
„Blondynkę w Japonii” pochłonęłam jednym tchem, ale czuję lekki niedosyt. Wcześniejsze książki pani Beaty bardziej mnie fascynowały. Może dlatego, że zawierały w sobie więcej interesujących informacji dotyczących kultury czy historii danego kraju. Tym razem Beata Pawlikowska za bardzo skupiła się na temacie związanym z poszukiwaniem zdrowego jedzenia. Rozumiem, że autorka jest przeciwniczką wszelkich konserwantów, mięsa czy sztucznych składników, ale nie musi o tym przypominać czytelnikowi przez cały czas. Odniosłam wrażenie, że pogoń za czymś zdrowym i wartościowym stała się jej obsesją. Wniosek jest taki – Japonia to nie jest kraj dla wegan i osób dbających o zdrowe odżywianie.
„Blondynka w Japonii” to dziennik z podróży do tego kraju wypełniony osobistymi wrażeniami autorki na temat codziennego życia w tej części świata. Tak jak napisałam wcześniej, czegoś mi brak w tej relacji. Nie mniej jednak z całą pewnością sięgnę po następne publikacje podróżniczki. Zdecydowanym plusem książki są liczne, barwne i fascynujące fotografie, oczywiście autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Mam wrażenie, że podróżniczka nie prędko wróci do Japonii, o ile jeszcze kiedykolwiek zdecyduje się tam pojechać.
Za książkę dziękuję: