Fabuła filmu na podstawie powieści rosyjskiego pisarza Lwa Tołstoja wydaje się banalna i mdła: zamężna i znudzona kobieta wdaje się w romans z młodszym mężczyzną. Początkowo Anna (Keira Knightley) opiera się zalotom hrabiego Wrońskiego (Aaron Taylor-Johnson), który za cel postawił sobie zdobycie serca wybranki. W końcu kobieta przełamuje się i ryzykuje namiętnym romansem z młodzieńcem. Nie przejmuje się tym, że jej mąż Karenin (Jude Law) jest wysoko postawionym politykiem i za jego plecami obgadują go elity. Mimo wszystko mężczyzna dzielnie znosi oszczerstwa, a nawet usprawiedliwia wybryki swojej żony. W pewnym momencie wydaje się, że tworzy się między nimi skomplikowany trójkąt miłosny, którego nie potrafią zrozumieć nawet sami bohaterowie.
Z pozoru nijaka fabuła współgrała ze świetna grą aktorską. Zarówno Keira Knightley, jak i Jude Law świetnie odegrali powierzone role. Mimo znikomej wyrazistości postaci Anny Kareniny, aktorka doskonale wpasowała się w rolę, wiedziała, co może odczuwać kobieta, która znalazła się w sytuacji Kareniny, doskonale wdarła się w jej psychikę. Udział w ekranizacji powieści Tołstoja potwierdził znakomitość młodej aktorki oraz udowodnił, że Keira znajduje się w czołówce najlepszych aktorek młodego pokolenia. Jedynie co mi nie pasowało w kreacji Knightley, to mocno brytyjski akcent, który pojawiał się w każdym wypowiedzianym przez nią słowie. Z kolei rola Law’a była mniej rozbudowana, ale mimo wszystko przekonał mnie. Za to Aaron przy tak znakomitych ekranowych partnerach wypadł blado. Jego rola była po prostu nudna, bez pomysłu, bez charakteru. W moim odczuciu Taylor-Johnson musi się jeszcze sporo nauczyć.
Zdecydowanym plusem ekranizacji były kostiumy. Trzeba przyznać, że w porównaniu z marną scenerią, ubiory byłe pełne rozmachu i imperialnego przepychu. Nie ma co się dziwić, skoro główna bohaterka nosi kreacje od Diora pochodzące z lat 50. ubiegłego stulecia, a jej przepyszna biżuteria pochodzi z domu mody Chanel. Szeleszczące tafty, jedwabie, etola ze srebrnych lisów oraz norek otulająca szyję bohaterki – istna uczta dla oczu. Charakteryzacja aktorów również była utrzymana na wysokim, światowym poziomie. Jude Law wyglądał tak, jakby żywo przerysowano go z epoki carskiej Rosji.
Najbardziej rozczarowała mnie scenografia. Spodziewałam się przepychu, bajecznych krajobrazów rosyjskich terenów, a tymczasem większość scen zostało nakręconych w studio, a właściwie teatrze. Większość „krajobrazów” były zwykłymi ruchomymi ściankami ozdobionymi ze zdjęciami np. Placu Czerwonego w Moskwie i makietami np. jadącego pociągu. Oglądając „Annę Kareninę” można było odnieść wrażenie, że oto jestem w teatrze, a nie kinie. Co chwila zmieniał się wystrój wnętrza. Z jednej strony jest to ciekawy, innowacyjny filmowy „zabieg”, jednak z drugiej strony było to nieco męczące. Jedynie kilka scen kręconych było na łonie natury, między innymi na polach, łące i w lesie, mimo wszystko okazało się godną rekompensatą poprzednich estetycznych uchybień.
„Anna Karenina” zdecydowanie nie spełniła moich filmowych oczekiwań. Po takiej rozbuchanej promocji filmu spodziewałam się dzieła z polotem. Zapewne drugi raz nie zdecydowałabym się na pójście do kina na tę produkcję. Istnieją dzieła, po których obejrzeniu od razu pragnie się powtórki. Produkcja wyreżyserowana przez Joe Wrighta nie jest jedną z nich. Wyleciała z mojej głowy tak szybko, jak znika szelest bogatych sukni niewiernej Anny.